Tegoroczne Mies van der Rohe Award jest dla nas przełomowe. Spośród 420 obiektów z 36 krajów Europy zgłoszonych w tym roku do konkursu, z Polski nominowanych było aż osiemnaście budowli. To najwięcej spośród dotychczasowych edycji konkursu. Czternaście z nich stworzyli polscy architekci. Część to nazwiska, które pojawiały się już w zagranicznych mediach branżowych, dla większości jednak samo znalezienie się w przedsionku wielkiej nagrody musiało być sporą nobilitacją.
Niestety za wybitny nie został uznany żaden z krajowych pomysłów. Do półfinałowej czterdziestki nie przeszedł jeszcze Gdański Teatr Szekspirowski Włocha Renato Rizzi, największy przegrany, bo jedyny niepolski projekt spośród piętnastu niezakwalifikowanych do następnego etapu.
W półfinałowej rozgrywce o nagrodę imienia wielkiego niemieckiego architekta wciąż walczą trzy budynki z Polski: Filharmonia Szczecińska katalońskiej pracowni Barozzi / Veiga, Nowe Muzeum Śląskie w Katowicach Austriaków z biura Riegler Riewe Architekten i Muzeum Historii Żydów Polskich fińskich architektów z Lahdelma & Mahlamäki.
Czy to wybitne projekty? Na pewno, w końcu inwestorzy wybrali je spośród dziesiątek, albo i setek innych w konkursach, w których brali udział architekci z całego świata (nawet Kengo Kuma i Daniel Libeskind). Budynki zdobyły już po kilka pomniejszych nagród i wyróżnień, od wielu miesięcy nie milkną na ich temat pochwały. Dopiero teraz uświadomiliśmy sobie, że wszystkie zaprojektowały zagraniczne studia.
Czy mamy się przez to martwić o kondycję polskiego projektowania? Gdyby chcieć równać się z architektonicznymi potęgami, które w konkursie reprezentują głównie rodzime pracownie, to pewnie tak. Ale na tle reszty, nie mamy się czego wstydzić. Wszędzie na świecie konkursy architektoniczne wygrywają przecież także zagraniczne studia. „Dziś normą jest globalizacja architektonicznej praktyki” mówił w wywiadzie dla Gazety Witold Rybczyński, polski architekt patrzący z boku. I konstatował: „Czy to jest dobre dla architektury i dla świata? Nie jestem pewny.”
Dla świata, a zwłaszcza jego dojrzałych rynków, może faktycznie nie jest to najlepsze. Ale dla takiego wschodzącego jak nasz – nie do przecenienia. Duże międzynarodowe konkursy, które rozpisuje się na ważne, spektakularne inwestycje, są dla niego jak elektrowstrząsy. Architektów pobudzają, pokazując inne możliwe rozwiązania tego samego problemu. Inwestorów, zazwyczaj publicznych, zobowiązują do powołania jury złożonego nie tylko z urzędników. Mediom uświadamiają, że historyzm i postmodernizm nie są jedynymi uprawianymi dziś w świecie stylami. I wreszcie uaktywniają mieszkańców, którzy uważniej przyglądają się wydawaniu dużych kwot z budżetu. A przez to wiążą emocjonalnie z projektem.
Zagraniczne studia, znające tylko kontekst urbanistyczny miejsc, a wolne od wiedzy o estetycznych oczekiwaniach zamawiającego, miały większe szanse, pokazały projekty odważniejsze. Wygrywając, udowodniły polskim zamawiającym i architektom, że można inaczej, zmieniły naszą estetykę kształtowania przestrzeni. Ile dobrego zdziałały w zbiorowej mentalności widać już dziś na wizualizacjach nowych projektów polskich pracowni, zmiany w tkankach miejskiej zobaczymy za parę lat.
Do finałowej piątki europejskiego konkursu nie udało się dotąd dostać żadnej budowli znad Wisły. W poprzedniej edycji w 2013 roku spośród kilkunastu nominowanych z Polski projektów tylko jeden był autorstwa zagranicznego studia (MOCAK florenckiego Claudio Nardi Architects). Do następnego etapu przeszły wtedy dwa: katowicka naukowa biblioteka studia HS99 i wrocławski węzeł drogowy pracowni Maćków, które nie miały raczej szans na finał.
Jeszcze wcześniej przeszedł tylko jeden projekt – drewniany kościółek we wsi pod Garwolinem Marty i Lecha Rowińskich z Betonu. Ta skromny budowla, zbyt skromna by wygrać, pojawiła się w półfinale po trzynastu latach polskiej nieobecności na tym etapie konkursu.
Rowińscy wymyślili swoją wiejską kaplicę jakieś osiem lat temu. Mniej więcej wtedy, kiedy rodziły się pomysły nowej szczecińskiej filharmonii i śląskiego muzeum, a od dwóch lat znany już był zwycięski projekt w konkursie na Muzeum Historii Żydów Polskich. W tegorocznym konkursie walczą zatem budynki zaprojektowane osiem i dziesięć lat temu. W dzisiejszych realiach to szmat czasu, trudno uznać, że te ważne skądinąd realizacje odzwierciedlają dzisiejszą kondycję naszej architektury.
Czy budynki z Polski mają szansę w konkursie, w którym nagradzane są mądre i efektowne projekty? Podobno największe ma warszawskie muzeum, ale konkurencja jest jak zwykle bardzo mocna. W tym roku obok małych pracowni, w stawce jest też kilka gwiazd wielkiego formatu: Rem Koolhas ze swoim De Rotterdam, sir Foster z lustrzanym dachem nad marsylskim deptakiem, Bjarke Ingels z podziemnym Duńskim Muzeum Morskim czy przedszkole pracowni COBE. Na takie projekty rodzimych biur architektoniczych musimy jeszcze trochę poczekać. Ale dzięki trzem spektakularnym polskim/niepolskim budynkom w tegorocznym półfinale, ten czas oczekiwania powinien być nieco krótszy.
Zdjęcie na górze strony Wojciech Kryński.