Polska jest na podobnym etapie, na jakim Holendrzy znaleźli się zaraz po drugiej wojnie. Dzięki wzrostowi gospodarczemu zaczęli budować szerokie drogi, a wszelkie place i skwery zamieniać w parkingi. Opamiętali się w latach siedemdziesiątych dzięki kryzysowi paliwowemu i rekordowej liczbie ofiar na drogach. Jakie my mamy szanse na otrzeźwienie? Raczej niewielkie.W 1973 roku podczas wojny arabsko-izraelskiej ceny ropy skoczyły z dwóch dolarów do 35 za baryłkę. Dla zmotoryzowanej Europy Zachodniej, którą objęło arabskie embargo to był szok. Dziś, kiedy paliwo kosztuje 3 razy więcej, nikt nie nazywa tego katastrofą. Na polskich drogach ginie wciąż więcej osób niż 40 lat temu w Holandii. Ale mniej niż w rekordowym 2003 roku, kiedy to chęć przemieszczania się po ulicach przypłaciło życiem 5,6 tysięcy Polaków. Mimo że wciąż przodujemy w tragicznych statystykach europejskich, liczba ofiar wypadków regularnie spada, więc też nie mamy raczej poczucia katastrofy. Wychowaliśmy się w takich warunkach, przywykliśmy do tego, że udział w ruchu drogowym jest śmiertelną ruletką, więc nie protestujemy. A to, jak pokazuje przykład holenderski, warunek do jakichkolwiek zmian.